KAP1 KAP1
4834
BLOG

73. Ealing w Londynie okiem przybysza

KAP1 KAP1 Rozmaitości Obserwuj notkę 30

Po pierwsze chciałbym zdementować plotki, jakoby Polacy w Londynie byli dla siebie wilkami. No może jacyś tam są, ale ja takich jeszcze nie spotkałem. Wszyscy Polacy, z którymi się tutaj zetknąłem byli dla mnie bardzo mili i uczynni, wręcz serdeczni i niezwykle otwarci. Nie zetknąłem się też ze złym traktowaniem Polaków przez Anglików, a wręcz przeciwnie. Zresztą czasem odnoszę wrażenie, że Anglicy są w Londynie, tym koglu różnych narodowości, w mniejszości.

Ealing w którym mieszkam to tak zwana stara polska dzielnica. To tutaj stacjonował słynny dywizjon 303, który podczas lotniczej bitwy o Anglię zaliczył najwięcej potwierdzonych zestrzeleń samolotów niemieckich. Mieszka tutaj stara emigracja. Jeden z tutejszych znajomych opowiadał o swoim dziadku, ale tylko tyle, że taki tutaj mieszka. Nie potrafił przekazać żadnych szczegółów z czasów wojny, a nawet nie zna opowieści dziadka. - Nie interesuje mnie to - powiedział.

Z powodu angielskiej biurokracji, o której napiszę w jednej z kolejnych notek, musiałem trochę pojeździć po Londynie no i trochę też pozwiedzałem dzielnicę Ealing. Jedno co mi się nasuwa na myśl, to "wszędzie Polacy". Nie było miejsca, żeby ktoś, gdzieś czegoś nie mówił po polsku, a często są to polskie przekleństwa. Polaków na ulicach można też poznać po specyficznych, gorszych ubraniach. I to niekoniecznie tańszych, ale po takiej ogólnej niedbałości. Powinienem pewnie dodać, że Londyn to jedna wielka rewia mody i to do tego różnych kultur, a Polacy najczęściej mają to w nosie i ubierają się po prostu wygodnie.

Z drugiej strony w londyńskim City  też można spotkać nienagannie ubranych starszych Panów w garniturach i... w trampkach. Są też biegnący do pracy spoceni biegacze z ubraniem w plecaczku, a koszulą na wieszaczku. Są też kobiety w pięknych kostiumach i... też trampkach. Pewnie pantofle w torebce. Często też Panowie w garniturach noszą plecaczki. No i bardzo często ludzie jadąc do pracy zabierają ze sobą torby turystyczne na kółkach, które ciągną za sobą. Nawet wygodne rozwiązanie.

Nie widziałem gdziekolwiek, kiedykolwiek, żeby którykolwiek z Polaków wstydził się swojej narodowości, o czym często słyszałem w Polsce. Gdy jestem zmuszony rozmawiać swoim łamanym angielskim często padają pytania skąd jestem, a gdy odpowiadam, że z Polski, to jest naprawdę miło. Z niechęcią się jeszcze nie spotkałem. Przykładowo czekając na pociąg na stacji podlondyńskiego miasta, chłopak z sąsiedniego peronu coś do mnie krzyczał szybkim angielskim:

- Nie rozumiem! - odkrzyczałem.

- Jaka jest data? - powiedział wyraźnie, a gdy podałem mu datę i nawet godzinę, zapytał - skąd jesteś? Francuz?

- Nie, z Polski.

- O! Moja matka jest pochodzenia polskiego! Byłem w Polsce. Jedzenie jest wyborne, ale nienawidzę kompotu.

- Ja też nie lubię kompotu - odpowiedziałem. No i sobie pogadaliśmy, w odległości dwóch torów od siebie.

Innym razem, gdy w jednym z pubów walczyłem z internetem bezprzewodowym za pomocą swojego ipada. Zebrała się wokół mnie grupka gapiów i rzucali różne dowcipy. Mało rozumiałem z tego co mówili. Nie wiedziałem czy się śmiać, czy nie wiem co. W końcu nadszedł menadżer i powiedział, że nie może pomóc:

- Tutaj się wpisuje email, tutaj numer telefonu i powinno działać. Nie wiem dlaczego nie działa.

Wpisałem więc inny adres email i - Działa! - krzyknąłem po angielsku. Wszyscy się ucieszyli, a jedna z osób przy barze zapytała: - Francuz?

- Nie, Polak.

- Aaaa... niedługo mistrzostwa Europy w Polsce!

Co ciekawe, byłem przekonany, że będę miał blokadę w mówieniu, ale że będę rozumiał co mówią. Jest dokładnie odwrotnie. Łatwiej jest mi powiedzieć czego chcę, niż zrozumieć ten szybki angielski język mówiony. Na szczęście ludzie tutaj są bardzo otwarci. Nawet kupując kawę często po moim nieudolnym mówieniu pada pytanie?

- Where are You from?

- Poland.

- Jak się masz?

- Ooo! Dobrze. And You?

- Ja też.

- Wszędzie Polacy jak widzę.

- Tak. Przyjechałeś w interesach czy turystycznie?

Ta rozmowa świetnie obrazuje, jak Polacy mieszkający w Londynie nawet używając języka polskiego przestawiają się na angielskie myślenie. Nadal jeszcze nie mogę się przyzwyczaić do takiej otwartości i bezpośredniości tutaj. Jakby Londyn liczący 20 mln mieszkańcówbył jedną, wielką, gigantyczną wioską, gdzie we wszystkich dzielnicach nawet stoją podobne domy. Idąc ulicą i mijając zupełnie obcego człowieka, uśmiecha się do mnie. I jak tu się nie odśmiechnąć? Innym razem wracając o pierwszej nocy do siebie ze stacji metra Ealing Common zupełnie nieznany mi starszy Pan, tuż przy moim domu podniósł rękę do góry w geście salutu i powiedział "I sir".

Zupełnie fascynująca jest mania przepraszania. Za wszystko zawsze i wszędzie. Nawet gdy nadepnąłem komuś nogę stojąc w pociągu usłyszałem "I'm sorry". A w Polsce często musiałem się tłumaczyć za moje przepraszanie. Są też dziwne manie Anglików, np. taka, że rozumieją wszystko dosłownie. Przykładowo, będąc w firmie telekomunikacyjnej Three poprosiłem o kartę SIM do wysyłania smsów.

- Nie mamy takich kart. - usłyszałem.

- Ale ja widziałem takie w ofercie! O taa....

- Tak, ale ona służy do dzwonienia, internetu i smsów.

- A czy nie można użyć jej wyłącznie do SMSów, np. kupując dodatkowo dwa pakiety Add-Ons po 3000?

- Tak, trzeba wykupić na pełną kwotę doładowania opcję wysłania 6000 smsów, a wtedy internet oraz rozmowy będą zablokowane.

Gdybym powiedział Anglikowi dokładnie na początku o co mi chodzi, pewnie od razu by mi pomógł, ale on mnie zrozumiał dosłownie i odpowiedział dosłownie. Jeszcze innym razem, siadając w pubie The Grange w miejscu gdzie były gniazdka elektryczne podeszła do mnie kelnerka i zapytała co podać do jedzenia.

- Czy mogę napić się tylko whiskey? (ciekawostka: whiskey tutaj jest tańsze niż w Warszawie)

- Nie mogę Panu przynieść whiskey.

- Ojej, ale tutaj są gniazdka elektryczne, a chciałbym popracować.

- Niestety, bar jest na dole i tam są alkohole. Tutaj jest sala do jedzenia i ja obsługuję tylko jedzenie.

- Może w ramach wyjątku?

- Niestety nie mogę.

- Ok - zacząłem się pakować.

- Ależ proszę tutaj siedzieć! Może Pan kupić whiskey na dole i pić tutaj!

Znowu ta angielska dosłowność. Podobnie angielskie strony internetowe są tak łopatologiczne, z ukrytymi szczegółami, jakby były tworzone jak seria książek "dla opornych". Z drugiej strony, nie ma tutaj umów, czy znanych w Polsce potwierdzeń regulaminów, przez co kupiłem niechcący do swojego notebooka: All-you-can-eat data, ale w sumie dobrze na tym wyszedłem.

Brak potwierdzeń czy umów dotyczy również rzeczywistego świata. Przykładowo znajoma zamówiła przez telefon usługę założenia telefonu w swoim domu - miał być najtańszy z możliwych. Potem wyjechała do Polski. Gdy wróciła, zastała w swoim domu gniazdko telefoniczne i telefon stacjonarny, a po miesiącu rachunek z najdroższej taryfy. Poszła do swojego biura rachunkowego się poradzić co zrobić w tej sytuacji. Dostała informację, że usługa została wykonana, więc nawet mimo braku jej obecności w domu musi zapłacić. Wściekła zapłaciła karę 150 funtów, żeby zmniejszyć sobie taryfę, a jednocześnie nie trafić na żadną czarną listę. W Polsce taka sytuacja jest nie do pomyślenia.

Ale najgorszy jest tutaj internet. Podziwiam mieszkańców za ich cierpliwość. Tutaj po prostu internet czasami w domach działa, a czasami nie i ludzie to akceptują. Za pierwszym razem podczas reklamowania internetu, podczas mojego pobytu tutaj przyjechał Hindus i wymienił router. Upierał się, że to wystarczy. Nie wystarczyło. Próbowałem potem przez telefon powiedzieć coś o utraconych pingach i diagnostyce bezpośrednio w routerze w ustawieniach zaawansowanych, ale czułem się jakbym rozmawiał z robotem, który ma ściśle ustalone opcje i warianty odpowiedzi. No i ten szybki angielski. Mało rozumiałem. W końcu miał przyjechać technik.

Przyjechał. Kolejny Hindus. Wyciągnąłem z notebooka pełną dokumentację i pokazałem, że połączenie do routera od strony komputera działa, że problem czasowego kiepskiego działania internetu nie dotyczy to Wi-fi, bo jestem połączony kablem do routera, a nawet pokazałem połączenia z zewnątrz do routera w różnych godzinach i pakiety utracone. Pokazałem mu też komunikat na routerze w opcjach zaawansowanych "Access Denied" w momentach nie działania internetu. O dziwo dla mnie, tym razem zrozumiał na tyle, że poszedł od razu do skrzynki wzmacniać sygnał. Porozmawiał też przy mnie z centralą mówiąc wprost, że problem techniczny jest po ich stronie. Potem wyszedł i wrócił po kilkunastu minutach mówiąc, że tym razem będzie dobrze. Powiedziałem, że musi bo jak nie, to znowu tutaj przyjedzie poprawiać. Roześmiał się. - Będzie dobrze, sygnał jest mocno wzmocniony.

Również na mieście internet Wi-fi jest beznadziejny, tzn. powolny, rwący a do tego prawie wszędzie wymaga logowania się przez strony internetowe. Niestety nie jest tak, że komórka może łapać po prostu dostępne Wi-fi automatycznie. No, chyba, że pojedziemy do centrum Londynu i tam po drugiej stronie Tamizy od Big Bena w hotelu Park Plazadostępne jest normalne, szybkie Wi-Fi bez konieczności rejestracji i logowania się, a jedzenie i kawa kosztuje tyle samo co w innych częściach Londynu, w znacznie gorszych lokalach.Widok z hotelu mniej więcej taki, jak poniżej:

No. Rozpisałem się to na zakończenie wrzucę trochę zdjęć z polskimi akcentami w Londynie. Najpierw szczycące się polskim dobrym jedzeniem polskie sklepy. W polish delimają np. butelkowane soczki z Tarczyna, które uwielbiam i smaczny okrągły chleb. No, nie tak smaczny jak polski, ale smaczniejszy od tradycyjnych angielskich. Wczoraj wracając do domu widziałem jak się pakowali:

- Można jeszcze kupić soczek?

- Ooo, już kasa nieczynna. Zapraszamy jutro!

- Eeee nie będę szedł kilometra, dla jednego soczku.

- Aaaa to w takim razie otworzymy kasę.

- Oj, nie trzeba. Przyjdę :)

Często przy sklepach znalazłem tablice ogłoszeń polskich usługodawców po Polsku. I to nie tylko w dzielnicy Ealing. Tutaj nad sklepem ogłasza się fryzjer i biuro rachunkowe.

Tutaj to już całkiem naćkali tych polskich ogłoszeń.

Jeszcze inny polski sklep:

Polskie sklepy są rozsiane po całym Londynie, ten poniżej znajduje się przy stacji kolejowej Raynes Park:

No i polskie biuro rachunkowe z porządnym szyldem i własnymi drzwiami.

Jak jest emigracja to i są też potworne ilości pieniędzy przesyłanych z UK do Polski - usługa Sami Swoi.

Dla porównania dorzucam też kurs w kantorze na Ealingu, gdzie kurs złotówki jest diametralnie inny od tego w Polsce, gdzie według walutomatu, sprzedaż/zakup: 4,95 zł/4,97 zł.

A jak ktoś już troszkę pozarabia to może się w niedzielę pomodlić po polsku:

I poczytać polskie gazety, które są tutaj dostępne za darmo. Zdjęcie robiłem nocą więc jakość nienajlepsza, ale większość z tych pojemników udostępnia polskie gazety.

Może to niektórych Polaków zdziwić (np. mnie), ale usługa instalacji systemu Windows jest tutaj płatna i kosztuje 50 funtów. Ludzie tutaj nie potrafią nie tylko zainstalować systemu czy zrobić kopii zapasowej, ale podobno też nawet do wymiany koła zapasowego wzywają serwis.

Przypomniała mi się historia znajomego, z którym wiele lat temu pływałem na żaglach, na mazurach. Zupełnie nie radził on sobie w Polsce na studiach. Nie znał się zupełnie na komputerach, a tutaj w UK uchodził za super specjalistę i z powodzeniem rozrósł się w firmę prowadzącą Outsourcing IT.

A tak wygląda kotek, który zachowuje się zupełnie jak piesek. Przybiega na zawołanie. Rozmawia miauknięciami (prawie jak szczekanie) i uparł się ze mną spać.

A tutaj niczym pies wskoczył mi na okno pilnować czy nikt nie nadchodzi.

No i na zakończenie napiszę jeszcze jedno. W Londynie podają wyjątkowo niedobrą kawę, po za kilkoma nielicznymi wyjątkami. Namierzyłem na razie Costa, Star Bucks oraz Mc Donalds. Wszystkie pozostałe miejsca warto omijać szerokim łukiem. Już wiem nawet dlaczego. Problemem nie jest nawet woda, która tutaj w niektórych miejscach płynie nadal drewnianymi rurami, a brak instytucji zwanej Sanepidem. W Polsce automaty do kawy są często myte, bo muszą. Tutaj mogą być nie myte nawet przez rok i nikt nie zwróci na to uwagi, po za sieciami, które mają swoje procedury, takimi jak uwielbiana przez londyńczyków Costa. I tutaj sobie często siadam. Po lewej stronie od drzwi widać nawet mojego notebooka, który jest otwarty na stronie salonu24 podczas pisania tej notki.

KAP1
O mnie KAP1

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości